Obejrzałem Joe Blacka i muszę przyznać, że taka tematyka mnie pociąga. Oglądałem film -
niczego sobie. Antony Hopkins to klasa sama w sobie i nie mnie go oceniać, Brad Pitt jak
zwykle o.k., choć mógłbym się przyczepić do sceny, w której, że tak powiem, doświadczył
tego, co najlepsze ;D Ale to szczegół. Natomiast przystanę na zakończeniu, które jest po
prostu płytkie. Pożegnanie Joe Blacka z Susan zalatuje kiczem (za długo i zbyt patetycznie,
niestety), odejście w siną dal z Williamem to metafora tak oklepana i przewidywalna, że
pozostaje złapać się za głowę, zwłaszcza jeśli w tle trwał spektakularny pokaz sztucznych
ogni. To mi się bardzo nie podobało, choć to mało przy negatywnych odczuciach, które
wzbudził we mnie powrót tego gościa z baru, oczywiście tak pięknego jak Brad Pitt. Nie
rozumiem po co to komu - przecież uszczęśliwienie Susan nie równa się uszczęśliwieniu
widza, a ja muszę powiedzieć, że zmartwiłem się tym płytkim wątkiem. Motyw pięknej
śmierci ma naprawdę duży potencjał, motyw poznania człowieczeństwa przez anioła to rzecz
pociągająca, ale niestety mieszanina egzystencjalnej kontemplacji z historią żywcem
ściągniętą z love stories to po prostu parodia, zakrawająca na pastisz. Szkoda, mogło być
lepiej. Oczywiście uprzedzam moich potencjalnych oponentów, że nie uważam się za
znawcę kina i mówię tylko o swoich odczuciach. Pozdrawiam ;))
Mnie ten film bardzo przypominał 'Miasto aniołów' i może dlatego nie zrobił na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Scena pożegnania też mi się za bardzo nie podobała, taka ckliwa jak w tanich romansidłach;) Ogólnie nie jest źle, mimo to, że nie lubię melodramatów tutaj mogę dać spokojnie 7,5 :)